|
M.Krzywak |
Wysłany: Pią 17:29, 26 Sie 2005 Temat postu: Prosze o ocene moich opowiadan ... |
|
Starzec
Może to już tak zostanie. Pomyślał i urodził się, zderzenie pustki z pełnią, co w wyniku daje zagęszczenie oddechów. Jakiż to niewyczerpalny zasób początku, ta pustka. Ma ochotę wzbić się do góry, rozpostrzeć skrzydła, ale boi się popełnić błędu Ikara, który uwierzył że może latać. O, święta naiwności, patronko młodości, miłości i śmierci, a także radości i gniewu. Stoi na tym podwórku, na którym niegdyś fruwały kamienie, a dzieci to były jeszcze dzieci, mimo tego iż dorośli konsekwentnie zamieniali ich strukturę. Czujne oczy demiurgów ich ciał czujnie śledziły ich ruchy. Na tym podwórku stał chłopiec, z opuszczoną głową, znudzony jak to zawiesiste letnie, lipcowe południe, kiedy czas praży jak słońce, przygniatając opuszczoną głowę ciężką substancją smutku i przygnębienia. Zadziwiające. Tłuste i leniwe muchy wolno kąpały się w zastygłym powietrzu, czasem ocierały się o jego twarz, spijając jego myśli, pot i stygnące uderzenia serca. Ogromny i stary szczur przetoczył swe stare, chore i ropiejące cielsko przez środek patrzenia chłopca. Ta już gnijąca, choć żywa jeszcze masa toczyła się z jakąś nadzieją dojścia. Gdyby rzucić w niego, zapewne zapłakałby jeszcze, ba, nawet spróbował uciec. A po co ? Zaiste, dziwna ta potęga życia. Albo ten strach bólu, i ten gorszy, oczekiwania na niego. Chłopiec jednak ma w sobie coś innego. Dla niego strach to ta starcza twarz, która tkwi w tej ciemności, tam, w tej luce południowej jasności. Ta starcza dłoń wysuwająca się do jego twarzy, przymglone, szczurze oczy pokryte bielmem jakiejś nieopanowanej trwogi, z czymś, co wiele wie, a mimo wszystko jeszcze istnieje ? Kamienica śpi, to jest szansa dla niego, może odrzucić kamuflaż, złapać za rękę i zanim się wszystko zbudzi krzykiem, zabrać go w paniczną podróż. Kiedyś przystawili mu twarz do ściany i nacisnęli spust. Ale zmiażdżył w sobie to wspomnienie, przecież wstał potem, taka uparta konsekwencja przeżycia, by starać się zapomnieć w otoczeniu kłębiących się wokół mar. Czy miał tyle lat wtedy, co ten wyraźnie zmęczony dniem chłopczyna ? Przeniesie go w zieleń soczystą i pachnącą, gdzie pastereczki nucą nadzieje na jutro, gdzie rosną soczyste owoce na drzewach, gdzie jeszcze zwodzą o tym szczęściu, plączą się nimfy nad strumieniem, a syty faun chrapie smacznie pod drzewem. Czy udać, że go nie zauważa ? Stoi dalej i patrzy, a on dalej widzi, tą monotonię niezdecydowania w epicentrum, a on ma jeszcze siłę rozerwać to, obalić tą szpetotę rzeczywistości, wysunąć szybko język, rozdwojony przez kłamstwa i obietnice, palce lepkie od cukierków, chwycić i pomknąć przez świetlisty tunel.
Pękła struna. Starzec uśmiechnął się bezbronnie. Kolejny pech. Za gorąco dzisiaj, za biednie tutaj, by wygrać choć na chleb. Przeżył on wojnę i pokój i został sam, może dlatego, że to się za długo już ciągnie ? Uwierzył kiedyś w coś, co się okazało niegodne wiary, wtedy nie bał się jeszcze Boga, , poznał znaczenie słowa „Blutbewusstsein”. Ale to było tak dawno, jakieś przeszłe szaleństwo, które stało się teraz obce, na wzór okrutnej baśni, o smoku pożerających czyste i pachnące dziewice, który nadział się na gorycz trucizny. To przez to musi teraz błagać, a wtedy zdarzało się, że błagano jego, po czym i on musiał błagać w imię odwrotnych, a w gruncie rzeczy tych samych spraw. Starzec spojrzał w zawiesiste niebo, to pokuta, może nawet pokuta historii, która tak często zapomina o konsekwencjach, zapisując żywych jeszcze kreatorów w powielane kartki, znienawidzone zresztą przez młodość. Nie ma siły naciągnąć tego kawałka srebrzystego metalu, dźwięk będzie uboższy, piskliwy. Obserwuje ogromnego, starego szczura, zgniłego już za życia, jak wtacza się przez bramę i znika w jej czeluściach. Odwraca wzrok, nich idzie, on teraz czuje głód, normalny, biologiczny głód szarpie go od środka, a do tego ten war spływający z niebios, istny potop, zapowiedź klęski. Dlaczego diabeł nie przychodzi po niego, przecież wyraźnie czuje jego obecność, a może wypływa ona z niego. Przecież mu nie wybaczono, poskakano tylko po żołądku, może próbowali rozstrzelać, ale żyje, żyj, powiedział Pan, amore, more, ore, re iunguntur amicitiae. Czas wpełznąć w tą norę i zdechnąć, stary człowieku, oprzeć głowę o spękany mur i poczekać. Jeden wiek, drugi, trzeci, o ile karą nie jest nieśmiertelność. Wtedy trzeba będzie poprosić o siłę, zamknąć ten zielony raj, pełen drzew i owoców, chociażby soczystych brzoskwiń, które tak uwielbiał, nie jabłek, tych nie znosił, drażniły go jakąś powtarzalnością. Tylko uderzyć, poczuć to chrupnięcie, ale on sam nie potrafi. Próbował tyle razy i ciągle się odradzał, nie ujrzał żadnego anioła, nikt nie zasypał go w chłodnej i miłej czeluści ziemi. „Wiesz, chłopcze, ja nie miałem czasu, by stać. Teraz ty zamknij oczy, serce podchodzi do gardła, ale to minie. Ja będę nareszcie wolny, zapomnę że młodość rzeczywiście jest głupia, tak łatwo można ją oszukać. O naiwny, przecież tego wszystkiego nie ma, w końcu to jest albo sztuczne, albo prawdziwe, tylko że ta scena jest taka uboga, dwoje aktorów, a potencjalni widzowie straciwszy czujność przysnęli. wiesz, chłopcze, ja, ja miałem odbudować to wszystko, przecież w to właśnie wierzyłem, jako lekarz, wiedziałem, kiedy się umiera i kiedy umrą , to była taka typowa praca, gumowe rury i nerki, skrzypiące oddechy, ofiary, jak ja czy ty nawet, tylko że ja jestem tą winną, bo tak właśnie wyszło. Popatrz na mnie, tak wygląda zapomnienie, wina i kara. Zaśpiewałbym ci, ale właśnie pękła mi struna, a ja nie mam już siły, by ją naciągnąć.
Jesteś stary, czy staro wyglądasz? Czy trwanie tak właśnie męczy? Chyba bardziej obietnice, a jeszcze bardziej wiosna, a szczególnie ta pora przed. Szli taką ciemną alejką, tylko po to, żeby się coś zdarzyło. Aleja Gombrowicza. Tak między ludźmi, biegną, przechodzą, kłamią, ściskają się na zielonych ławkach nadziei, taka czysta niewinność bez liturgicznych szat dojrzewania. Starzec mógł tu być kilkaset lat wcześniej, czytając księgę „dużego świata” o wszechświecie paralelnym wobec „małego świata”, czyli człowieka. Albo mógł po prostu biegać i kraść brzoskwinie, bo jabłek po prostu nie lubił. Zanim nie odbiorą pychy zdobywcy, a kolorowe słowa nie zamienią się w ociekające brudem czyny. Kiedyś to miasto było młode i piękne, ale zaczęło chorować i coś z niego cieknie. Może to stało się wtedy, gdy zaczęli klęczeć pod ścianami. pewnie i tutaj, Ale nie chce tego pamiętać. Bo wtedy Matka Ziemia zbyt nachalnie całowała ich usta, a ich inne matki zbyt nachalnie płakały, szarpiąc łono odwiecznej rodzicielki. On był wtedy koniecznością, siłą śmiejącą się bogu w twarz, on, sierota, wychowana i ukształtowana, a później nawet wykształcona. A ci, co rzucają mu grosze, może to ich ojcowie trzymali lufę w zębach, by przekonać się, że ich wiara jest zwyczajnie słabsza
Ale to nie o tym, nie teraz. Otoczenie zamarło, nie oddycha, owady zasnęły w powietrzu. w tym mroku coś jednak siedzi, przywarło do niego, pulsuję. Chłopiec chce wracać do mieszkania, tam czuje się mimo wszystko bezpieczny. Ten mrok jest obcy. A jeżeli tam mieszka ten straszny Władca Much, lśniąco – fioletowy i tłusty. I teraz zaczyna się ruch, zmiana perspektywy. Szedł w jego kierunku biedny, żałosny żebrak. Dałby mu bułkę, ale nie ma. Przecież dziś rano karmił ptaki, czuł, jak napełnia te pierzaste istoty energią, zanim pochowają się przed strugą gorącego żalu. Nie boi się tych zwiędłych palców, czarnych, połamanych zębów, czerwieni spalonej twarzy i tak jakoś żarzących się oczu. Do jego mamy przychodzili tacy czyści, lśniący wręcz panowie, co wieczór, mama promieniała, uśmiechnięta wkładała kwiaty do wazonów, częstowała go pomadkami, a później... Nie, tego później już nie ma, to znika, rzeczywistość też ma swoje granice. Kiedyś na parapecie usiadł biały człowiek i powiedział że to kiedyś minie ( skrawki papieru. Dowód szaleństwa. Czynny gniew i poczucie braku przeciwdziałania. Litery zaczęły spadać tworząc litanie ). Starzec zatrzymał się, blisko. Chodź, dotknę cię, naznaczę samym sobą, ty zniszczysz mój grzech. Ty wkręcisz tą strunę, która pękła, bo i ona odmawia przeżycia. Nawet martwa ona ( nie idź tam, zostań tutaj, poczekaj na wieczność, nie odbieraj mej modlitwy, sprzątaczki wycierały krew szmatami, te stare już Erynie, na swych żylastych nogach, wieczorem, a jutro będą gotować kapustę i ziemniaki, zaświadczą, że jest już czysto, choć to było obrzydliwe). Ty będziesz Demonem po mym zgonie, pójdziemy tam razem, ja, mistrz ze wschodniej bajki, idę z piekieł Ukrainy, a ty będziesz zemstą, która wchłonie się we mnie, dam ci Królestwo tego świata, obietnice i obrazy i długą, mozolną drogę do doskonałości. Tyś to pachole w korowodzie masek, tyś wężem nagim i lubieżnym i tyś pustą grozą dnia jutrzejszego ( ty, starcze, jutro znajdziesz inne podwórko, chociaż zostałeś wycięty i zamalowany. Jutra ta struna się zrośnie i brzęknie na górze Synaj, jak wtedy. My upadniemy). A teraz chodź, chodź do mnie i pozwól mi już odejść... |
|
|
|
|
|