|
Tova |
Wysłany: Nie 21:51, 20 Sie 2006 Temat postu: Dziewczyna nie z tego świata |
|
Rozdział 1.
Ostatnie dni wakacji zachęciły młodych studentów szkół średnich do skorzystania z uroków lata. Po osłonecznionych miejskich uliczkach, wśród starych kamienic pamiętających jeszcze czasy arystokratycznych rodów i dominacji miejskiego życia kręciła się znudzona życiem klasa pracująca i rządne przygód nastolatki. McDonald i podrzędne kafejki pękały w szwach, a ich właściciele na długo mieli zapamiętać lato kiedy wreszcie wybili się ponad właścicieli małych, średnio prosperujących firm.
Właściwie nie było nic dziwnego w takim zachowaniu, było typowo ludzkie, kiedy na horyzoncie pojawiało się słońce wszyscy wystawiali zmarznięte nosy z ponurych bokowisk i szukali rozrywki wśród szerokiego wachlarza miejskich atrakcji.
W cieniu jednego z olbrzymich budynków biurowców wilcza Wataha nastolatek ubrana w jaskrawe kolory lata i wysokie szpilki, tak wysokie jak i niebezpieczne dla zdrowia minęła szerokim łukiem drobną dziewczynę szukająca schronienia przed prażącym słońcem i zapatrzoną w podmiejski stragan obładowany rzemykami, łańcuszkami i hinduskimi przedmiotami w najróżniejszych kształtach i kolorach. Dziewczyna ze złym błyskiem w oku obróciła się , kiedy grupka pewnych siebie „dziwolągów” jak ich nazywała wybuchnęła śmiechem kilka metrów dalej i weszła do najbliższego domu handlowego, aby zapolować. Wściekła odgarnęła długie, brązowe, spływające na ramiona włosy i ruszyła w stronę jednej z wąskich uliczek odchodzących od głównej ulicy „Sienkiewicza”, gdzie przeważnie panował przyjemny chłód, a ludzi było tu znacznie mniej niż w centrum zatłoczonego miasta. W takich miejscach czuło się jeszcze powiew przeszłości, mało się tu zmieniło, te same barokowe kamienice, ci sami zadręczani swoimi problemami ludzie, czasem miało się wrażenie, że duchy starych mieszkańców umykają tuż za rogiem, nigdy nie opuściły tych miejsc. Przechodząc koło witryny z ezoteryką jak głosiła witryna sklepowa, dziewczyna zapatrzyła się w niewyraźne odbycie własnej osoby. Potargane, długie włosy przykrywały większość twarzy, rzadko zadawała sobie trudu, aby je porządnie wyszczotkować. Duże brązowe oczy spoglądały spod czarnych rzęs jak zawsze buntowniczo, z ostrzegawczym błyskiem, jakby chciały wykrzyknąć „nie zbliżaj się do mnie!” W ciemnej ulicznej wystawie jej twarz nabrała zdrowej opalenizny, ale nastolatka dokładnie wiedziała, że jej twarz, tak rzadko wystawiana na słońce, jest blada i tylko płonące oczy nadają jej jakiegokolwiek wyrazu. Według osądu jaki sama sobie postawiła była płaska jak deska i przygarbiona, więc przeważnie zakładała długie, czarne koszulki z wyzywającymi nadrukami, by ukryć „mankamenty urody” czarne, długie spodnie, luźno spływały aż do stóp w wysokich masywnych glanach. Z czarnej koszulki wystawały dwie ręce, obciążone ciężkimi bransoletami i rzemieniami i zakończone czarnymi paznokciami, które według dziewczyny odzwierciedlały jej czarny jak noc nastrój. Kilkoro starszych ludzi rzuciło jej niesprzyjające spojrzenia i zaczęło mruczeć pod nosem coś o „dzisiejszej młodzieży”. Nastolatka odwróciła się powoli od swojego odbicia i powoli zaczęła się rozglądać po wąskiej uliczce. „Po co właściwie dzisiaj wychodziła z domu?” Coś co było zapewne silniejsze od niej samej wyciągnęło ja za nos z domu i zmusiło do błąkania się samotnie po ulicach pełnych zdecydowanych, odważnych i „światowych” ludzi, ludzi „na fali” do których ona z całą pewnością nie należała. Po co przeżywać koszmary i zastanawiać się dlaczego to nie zaproszono mnie na imprezę najpopularniejszej osoby w szkole? Po co dbać o wizerunek, o fałszywych przyjaciół, kiedy jest tyle ważniejszych spraw? Jest poezja, jest sztuka, jest piękna historia ludzi, którzy już przeminęli, są stare filmy i wieczorki filozoficzne...to co w życiu człowieka najważniejsze. Pewne zjawisko zmusiło dziewczynę do oderwania się od rozmyślań, z przerażeniem i głuchym dudnieniem w piersi stwierdziła, że na końcu ulicy pojawiła się osoba najmniej przez nią oczekiwana, przez chwilę zastanawiał się, czy po prostu nie wziąć nóg za pas i nie zawrócić, kiedy uzmysłowiła sobie, że w takim przypadku na pewno efekt byłby odwrotny i zwróciłaby na siebie uwagę całej ulicy, ostatecznie wzięła trzy głębokie oddechy i z płonąca twarzą zaczęła iść przed siebie modląc się o spokój i aby nie potknąć się o własne nogi. „Błąd!” pomyślała, ale było już za późno, w momencie kiedy Nicolas Preweet, najbardziej pożądany i najprzystojniejszy chłopak w szkole wlepił w nią swoje czekoladowe oczy serce stanęło jej w gardle, a furia zasnuła mgłą oczy, najchętniej podeszłaby do niego i wytargała za te idealne uszy i powiedziała co sądzi o jego wątpliwej inteligencji, a już na pewno pozbawiła go tych patrzących ironicznie oczu. On śmiał zwrócić jej uwagę! On śmiał ją pokonać w potyczce słownej! On śmiał robić głupie aluzje co do jej wyglądu! Tego się nie zapomina. Ale to co go czyniło wrogiem numer jeden było to, że był POPULARNY. Popularni byli podziwiani, naśladowani, uwielbiani przez nauczycieli, zawsze trzymający się zasad, póki oczywiście nikt nie patrzy, określenie POPULARNY było w jej mniemaniu największą obrazą, plamą na honorze. POPULARNI nie uznawali inności, osób, którzy nie całują ich stóp, nie walczą o zaproszenie na ich imprezę, a upokorzenie było najlepszym kalibrem wymierzonym przeciwko walczącym z „systemem”.
Wstyd nadal piekł, tak jak dwa miesiące temu. Zaczęła szukać ratunku rozglądając się na boki, żeby tylko nie musiała koło niego przechodzić. Udała, że zainteresowała ją wystawa starego, zakurzonego antykwariatu na rogu, więc chwyciła za klamkę niczym ostatniej deski ratunku przy okazji potykając się o stary, wytarty stopień dwupoziomowej kamieniczki i wchodząc do sklepu z całym impetem szesnastoletniego ciała, ze zgroza stwierdziła, że mały sklepowy dzwoneczek wylądował dokładnie na jej rozbitej głowie robiąc rabanu za dwa słonie w składzie porcelany. Na ulicy zrobiło się za to bardzo cicho, nie miała odwago spojrzeć za siebie.
- Teraz umrę – wyszeptała, co oczywiście było przesadą, ale dla niej było to w tej chwili najlepszym wyjściem. – Niech mnie ktoś dobije. – pomyślała próbując się podnieść
Ktoś złapał ją za ramię i dźwignął do góry.
- Może warto by jeszcze jednak trochę pożyć? – powiedział wesoły, troszkę schrypnięty głos. dziewczyna podniosła, aby napotkać żywe, niezwykle interesujące spojrzenie wyblakłych starczych oczu o intensywnym niegdyś odcieniu zieleni. Zamknął grube dębowe drzwi i spojrzał z zaciekawieniem.
- Bez wody utlenionej to się nie obędzie – Dziewczyna jęknęła patrząc na swoje potłuczone łokcie. – Dlaczego nie założył pan paneli jak inni właściciele sklepów, tylko zostawił te okropne posadzki? – Zapytała wściekle pozwalając się poprowadzić do małego stolika w kącie.
- Chyba nie byłabyś z tego taka zadowolona co? – powiedział beztrosko wyciągając z szafki apteczkę. Nastolatka z konsternacją stwierdziła, że staruszek ma rację, ile razy to broniła pozostałości prawdziwej kultury naszego kraju przed piraniami próbującymi przemienić zabytki w przynoszące krocie potwory handlowe....
- Skąd pan.... – zaczęła.
- Może się przedstawisz? Ja jestem Myrddin, okropne imię, dlaczego nie nazywam się Henry, lub Piter...zadowoliłbym się choćby i Johnem...mój przyjaciel na przykład mówi mi Myrde, lub merda, co oczywiście nie jest doskonałą grą słów, przecież nie mam ogona..czym ja mam merdać......
- Eee....Caroline, mam na imię Caroline.- przerwała mu po części po to by uciąć monolog, a po części dlatego, że złapała się na analizowaniu swojego imienia.
- Mam! – ucieszył się staruszek i w geście zwycięstwa podniósł biała buteleczkę i kolorowy plasterek. Podszedł i zaczął nucić jakiś hit z lat pięćdziesiątych podskakując przy każdym takcie. Caroline wybałuszyła oczy, zastanawiała się, czy powinna zacząć się śmiać, czy płakać, a może uciec ile sił w nogach od widać stukniętego staruszka. Zaczęła już się nawet podnosić, ale Myrddin złapał ją za ramię i podciągnął jej potłuczony łokieć pod nos. Brakło jej słów, kiedy starszy bibliotekarz wylał jej na ranę jakąś jasnozieloną ciecz, która nawet jeśli kiedyś była wodą utleniona, to z całą pewnością już dawno nią przestała być.
- Ale ja naprawdę muszę....- spróbowała.
- Wiesz, jesteś bardzo podobna do mojego przyjaciela z czasów młodości. – zaczął Myrddin sentymentalnym głosem, a Caroline jęknęła z rezygnacją. – To był dopiero człowiek, odważny jakich mało. – mówił głośno chowając apteczkę do szafki.- Jak mu było? A tak John... John.. – Caroline zrobiło się gorąco i zanim zdążyła ugryźć się w język krzyknęła.
- Mój pradziadek tak się nazywał! John Collins! – Staruszek zesztywniał i powoli się odwrócił, poprawił palcem wskazującym wielkie, plastikowe oprawki okularów.
- Wszystko co jest zagubione musi powrócić do swojego pierwotnego miejsca –szepnął.
- Że co? – Caroline potrząsnęła głową, zdała sobie sprawę, że ma otwarte usta, zamknęła je szybko.
- Tak powiedział mi twój pradziadek, tuż przed tym jak Galla skazała go na wieczne zesłanie z miasta.
- Miasta....nie wiem o czym pan mówi, mój dziadek urodził się w tym mieście i w tym umarł...ja...-staruszek chwycił ją za rękę i pociągnął do małego pomieszczenia tuz przy głównym wejściu, dziewczyna miała pewne wątpliwości, czy iść z nieznajomym, ale kiedy zerknęła na olbrzymi magazyn wypełniony po brzegi księgami, mapami i dokumentami zamknęła usta. Było ciemno, tylko małe, ścienne jarzeniówki oświetlały pomieszczenie, gdzieś w kącie zobaczyła małe biureczko obsypane stertami pożółkłych dokumentów. Kilka razy potknęła się o wystające brzegi półek i zaczęła się zastanawiać, czy aby na pewno bibliotekarz nie jest jakimś niebezpiecznym uciekinierem z zakładu dla obłąkanych. Zdyszany stanął przed olbrzymia mapą rozpiętą na nagim murze kamienicy, pociągnął Caroline bliżej i na ustach starca rozciągnął się błogi uśmiech, nie był to uśmiech szaleńca, ale raczej osoby powracającej do domu z długiej podróży, wyciągnął rękę i zapalił neonową lampę.
- Patrz! – szepnął i dotknął grubego papiery mapy, delikatnie, jakby się bał, że ją uszkodzi nieostrożnym ruchem drżących dłoni. Caroline zrezygnowana podniosła głowę i poczuła już po raz drugi tego dnia nie może wykrztusić słowa ze ściśniętego gardła. Białe światło lampy oświetlało białe mury przepięknego miasta, nierealnego miasta, tuż nad lśniącą wierzą zikkutaru w centralnej części, rozciągał się starodawną czcionką napis...
- Tilmun, miasto magów..- wyszeptał Myrddin. – Ojczyzna twojego pradziadka, twoja ojczyzna, należysz do niego, tak jak wielu z nas... Jest tylko jeden sposób, aby się przekonać, czy aby na pewno. –Głos mu drżał, podobnie jak dłonie, wziął jej dłoń w swoją i powoli poprowadził do karty. Ciepła powierzchnia przyciągała, Caroline wpatrywała się w nią jak zahipnotyzowana. W pewnym momencie wyrwała rękę przerażona. Wydało jej się, że mapa wibruje gorącem, emanuje przedziwnym ciepłem, matczynym. Myrddin wlepił w nią spłowiałe oczy.
- Ono cię wzywa. – uśmiechnął się. – jesteś jego częścią.
- Jest pan szalony. – powiedziała po krótce i cofnęła się zasłaniając uszy. – nie chcę tego słuchać. Nie chcę! Wracam do domu! – potknęła się i prawie biegnąc skierowała się w stronę drzwi.
- Czy nie czujesz, że nie pasujesz do tego świata? Czy nigdy nie czułaś, że jesteś stworzona do czegoś innego? – krzyknął za nią Myrddin, ciężkie drzwi magazynu zatrzasnęły się jej przed nosem. Caroline spanikowana zaczęła szarpać się z mosiężną klamką.
- Twój pradziadek został niesłusznie wygnany! Wygnany i pozbawiony mocy. – kontynuował zawzięcie Myrddin. Podszedł i położył jej rękę na ramieniu.
- Masz w sobie moc magów Caroline, należną tobie przez linię twojego ojca, ona jest w tobie! – zniżył głos do szeptu.
- Nie chce tego słuchać! Odskoczyła, czuła jak wściekłość rozlewa się po jej ciele, szarpnęła za klamkę, drzwi się otworzyły, teraz tamy puściły, łzy złości i strachu przesłoniły obraz, w wejściu wpadła na Nicolasa Preweeta, odepchnęła go i wybiegła na ulicę. Serce biło jej jak szalone. Dopiero ulicę dalej stanęła i oparła się o murek. Na katedralnej wieży wybiła godzina wpół do piątej. Obiad. Mama będzie ściekła. Na miękkich nogach ruszyła w stronę domu.
- |
|
|
|
|
|